Justyna
Stankiewicz
copywriter,
komunikacja i marketing internetowy, budowanie contentu,
treści blogowe, social media
treści SEO - pod frazę,
artykuły i inne formy
STRONA W PRZEBUDOWIE
za chwilowy bałagan przepraszam
1. Felietony "do szuflady"
1. Władza absolutna
Słowa jednej z popularnych piosenek głoszą „Kto się ceni, ten się leni”. Proste zdanie slogan, który wskazuje, iż ten kto pisał tekst piosenki, albo grzeszy dzień w dzień leniąc się od rana do wieczora, albo jest zapatrzony w siebie i się nie ceni, a przecenia.Sprzeciwiając się tej prawdzie każdego dnia wstaje raniutko, ubieram się i wykonuję w tempie przyspieszonym wszelkie poranne czynności. Zaczynam dzień od obmyślenia jak pogodzić wszystkie obowiązki, które przede mną stoją. Poukładać je trzeba, bo w życiu trzeba dużo robić, w końcu, jak to mówią „praca uszlachetnia”.Zatem z zamiarem uszlachetnienia własnej osoby, zabieram się do prac, które sama sobie wymyślam, bądź też do tych, które spadają na mnie z konieczności. Co jakiś czas spędzam kilka godzin w czytelni. Tam dowiaduje się różnych dziwnych, zaskakujących , bądź też zupełnie zwyczajnych rzeczy o kulturze sztuce itp. ludzi w różnych epokach. Ostatnio też priorytetem stało się pisanie dzieła mojego dotychczasowego życia, czyli pracy, która pomoże mi zakończyć studia. Tego jednak za mało i jakiś czas temu postanowiłam zająć się czymś jeszcze oprócz powyższych i oprócz dorywczej pracy w sklepie, dzięki której to mam szansę w miarę godnie żyć. Wciąż w domu rodziców, ale już niezależna finansowo.Owym „czymś jeszcze” są działania, zgodne z moimi zainteresowaniami, wiec od kilku miesięcy, żeby wspomóc moje wspólniczki w rozwijaniu swoich pasji, dwoję się i troję , w załatwianiu spraw najróżniejszych , które zostały mi zlecone. Tym samym, często dzień mi się wydłuża i mam ten przywilej, ze mogę nie spać od 8:00rano do 2:00 nad ranem, powodem tego jest chora ( co widzę dopiero z dystansu) ambicja i myśl, ze musze się wyrobić ze wszystkim na ustalony termin. Rano wyglądam jak z „krzyża zdjęta”, ale duma rozpiera, bo plan pracy wykonany, a najważniejsze ze nie zawiodłam koleżanek. Napisałam co było do napisania, dogadałam się z ludźmi w różnych małych kwestiach, ale jakże ważnych w ogólnym rozliczeniu, odłożyłam kilka ważnych spraw na później w imię rozwoju projektu . Robiąc z siebie kompletnego durnia i uwikłaną w jakiś dziwny splot wydarzeń „studentkę, nakłaniałam ludzi z różnych instytucji do współpracy ze mną. Chcąc być fair w stosunku do ludzi, którzy też mieli swoje małe zlecenia, informuję swoich zwierzchników działań o powodzeniach, porażkach i rozwoju działań, żeby wiedzieli, że robie, że działam, że wychodzi, bądź nie wychodzi, ale nie bagatelizuję sprawy. Okazuje się jednak, że moja harówka, użeranie się z bandą dziwnych ludzi, którzy widząc dziewięciostronicowe podanie pytają z przerażeniem „i ja mam to przeczytać?” idzie na marne. Niektórzy mogli by stwierdzić, że nieco demonizuje sprawę i jak typowa Polka narzekam na „szefa”, żeby przypadkiem nie zatracić tożsamości narodowej, w tym ostatnio osobliwym politycznie państwie. Otóż wyjaśniam moją frustrację nieco, tekstami : „jak Ty z nimi rozmawiasz, że Ci nie wychodzi?” albo „To trzeba porządnie argumentować, przemyśleć co się do nich powie, a nie tak na wariata”. Owszem czuje się jak wariatka, ale tylko dlatego, że jestem zdezorientowana tym co usłyszałam.Władza w rękach niektórych moich współpracowników spowodowała, iż oczekują oni ode mnie nie tyle doskonałej sztuki perswazji, ile umiejętności wysyłania sygnału podprogowego moim rozmówcom. Sygnał ten ma za zadanie przekonać upartych kontrahentów do mojej racji i nakłonić do współpracy z „kierownictwem bałaganu”. Przypomnę, że w tym kraju praktyki związane z podprogowym przesyłaniem informacji są prawnie zabronione. Informowanie moich zleceniodawców o niemożliwości przekabacenia upatrzonego celu na swoją stronę, na nic się nie zdaje. Rozczarowani są , iż trafiło im się współpracować z kimś, kto jest zwykłym człowiekiem i nie potrafi po 3 wizytach wycisnąć z rozmówcy tego, czego oni żądają. Tak też moja cała dotychczasowa praca zniknęła. Bardzo istotna w tej kwestii staje się wiara w cuda i czary. Brzmi absurdalnie, podobno cuda się nie zdarzają, a jednak jestem świadkiem czegoś nadprzyrodzonego. Władza absolutna nadana w wolnych wyborach powoduje, iż jedno kiwniecie palcem przyczynia się do niewyjaśnionego zniknięcia co najmniej kilkudziesięciu godzin życia jednostki, która włożyła w określone działanie mnóstwo pracy, zaangażowania.Nie wiedzieć czemu doskonałym porównaniem dla mojej sytuacji wydaje się być życie modliszek, które wykorzystują „pana modliszka”, a potem perfidnie i „bez mrugnięcia okiem„ ( przepraszam wszystkich biologów za moją niewiedzę, ale pojęcia nie mam, czy modliszki mrugają- chyba nie) zżerają wykorzystanego osobnika, powodując znikniecie jego „życiorysu”. Zostają po nim jedynie małe modliszki, którymi i tak zajmuje się matka. „Pan modliszek” odszedł w niepamięć, a dlatego, iż naiwnie wierzył, że „Pani modliszka” doceni jego pracę. Znalazł się biedaczek w absolutnym władaniu „kobiety”, która mając swoją wizję świata nie pozwala na jakąkolwiek odmienne działanie, mimo iż cel obojga jest ten sam. Solidaryzuję się z „Panem Modliszkiem „ ,bo doskonale wiem co czuje. Władza ma swoje prawa,ale kiedy znajdzie się w niepowołanych rękach ewoluuje, rozwija się i staje się „toporem ścinającym głowy”, a nie przywilejem. Władcy absolutni, jak pokazuje historia stali się tyranami, nie dlatego ze byli wyłącznie despotami, oni przejawiali despotyczne cechy i zbyt mocno wierzyli w swoją „idealną” wizje działań.Tak też i ja zostałam obdarowana przez los kontaktem z absolutyzmem.
Przyznam szczerze, że mam wrażenie, iż przy rządach obecnej frakcji politycznej, ludziom, na stanowiskach, nawet najmniejszych udziela się cudowna zdolność bezwzględnego realizowania planów w sposób jaki oni sami wymyślili. Jednego faktu Ci władcy nie przewidują . Zapatrzeni w swoją wielkość etnocentrycy, nie doceniają pracujących dla nich ludzi, którzy są kołami zębatymi ich machiny. Chce przemycić światełko nadziei dla ”kół zębatych”, które spotkały na swojej drodze ludzi z zapędami do absolutyzmu. Każda maszyna jest zawodna, a wy „koła zębate” możecie się zatrzeć, a wtedy nawet najbardziej wytężone działania władcy na nic się nie zdadzą.Wyciągając wnioski z całej zaistniałej sytuacji, która sprowokowała mnie do intensywnego zastanowienia się nad zaangażowaniem w moją pracę, stwierdzam jednoznacznie, ze chcąc „urwać łeb Hydrze” wystarczy zacząć się cenić i pozwolić sobie na małe bumelanctwo. Wiec z całą świadomością zmiany swoich poglądów opierających się na dotychczasowym podejściu do pracy mi zleconej, odrzucam przestarzałe sentencje o uszlachetnianiu i zaczynam kierować się zasadą „Kto się ceni ten się leni”. Skoro świat właśnie takiej postawy ode mnie wymaga, nie zawiodę go. Jego wymagania to jedyna władza absolutna jakiej się od czasu do czasu poddaję.
2. Fragment eseju "Narew jest kobietą"
opublikowanego w Wielkiej Księdze
Narwiańskiej w ramach konkursu wydawnictwa
Stopka.
Zakamarki istoty rze(czy)ki.
„Ech, te nasze rzeki nizinne... Gnuśne, powolne. Lada jak płynące, na oślep.
Po chłopsku. Byle przed siebie. Ot, rozwalić się na topielisku, powygrzewać w szuwarach...”.
Ech, te słowa Redlińskiego, tak celnie, doskonale oddały to co niesie ze sobą osobniczy
zakamarek doliny górnej Narwii jakim jest Suraż i jego okolice, a szczególnie wsie z nim
związane: Strabla, Doktorce, Czerweki, Lesznia. - zakątek zwany niegdyś uroczyskiem
Szczechłowszczyzna. Tak proste kilka słów pisarza, a tak bezbłędnie oddające nastrój tego
miejsca, o którym tak trudno mi zacząć pisać, bo jak opisać doskonałość? Myślami błądzę po
przeszłości, szukam „punktu zaczepienia”. Od czego zacząć, czy potrafię napisać o rzece, o Narwi
tak żeby odpisać ten krajobraz, tę tajemnicę, pierwotność, napisać i dobrać słowa pominąć
uniwersalność nasycić treść taką mocą życia jaką odczuwa się tu, nad rzeką, opisać tak, żeby
zaparło dech w piersiach, z taką miłością jak Redliński? Zwyczajnie, jako samozwańcza eseistka,
boję się, wiem, że nie dorównam słowikowi T.F. Machnowskiego, poety oddanego Narwi. Słowik
Machnowskiego, prawdopodobnie będący częścią narwiańskiego krajobrazu”(…)potrafi wyróżnić świat, wysłowić/tak pięknie i wiernie(…)”. Ów „Słowik” jeszcze bardziej mnie zblokował, bo jak dorównać przyrodzie, jak opisać coś, co jest nie do ujęcia w ramy, nie do zamknięcia w ludzkich słowach? Nosząc się z tym swoim, bądź co bądź absurdalnym strachem, zupełnie niedawno znalazłam wskazówkę. W ręce, kompletnie przez przypadek wpadł mi tekst Jurija Andruchowicza i dzięki książce „Diabeł tkwi w serze” zrozumiałam, że o rzece trzeba pisać wyłącznie z niekłamanym zachwytem, wyłącznie z fascynacja jaką przecież darzę rozlewiska Narwi, absolutnie skupiać się na swojej relacji z tym cudem stworzenia, oddać się emocjom i chyba za wiele nie myśleć o strachu, technice, obostrzeniach. Zdać się na swoje odczucia, wyostrzone zmysły. Liczy się czysty przepływ emocji, nieprzekombinowany opis prostoty i jasnych zasad, rzeka i wolność doliny Narwi poprowadzą. Wiec daję się prowadzić.
Narew to niewątpliwe kobieta. Dlaczego? Ktoś zapyta. Już tłumaczę. Twierdzę tak, nie dlatego, że spoglądam na nią przez pryzmat współczesność i XXI w. z jego wypaczonym feminizmem, do którego jako płeć piękna podobno mam przynależeć i nie dlatego w takim razie, że skoro rzeka i niesamowita, to na pewno kobieta. Nie opieram się również na odmianie gramatycznej, która wyraźnie mówi: „rzeka- rzeczownik, r. żeński, czy: „Narew- nazwa własna rodzaju żeńskiego, koniugacja żeńska”. Twierdzę, że Narew jest kobietą ze względu na wielość jej twarzy, aż trudno zdefiniować, która jest najbardziej prawdziwa, najpiękniejsza i osobnicza dla tego terenu. W dalszym rozważaniu wypada posłużyć się słowami dramaturga i satyryka Adolfa Nowaczyńskiego ”Kobieta to jest coś, co się absolutnie nie da ogarnąć naszymi marnymi pięcioma zmysłami”. Właśnie dlatego ryzykuje domniemanie, że Narew jest kobietą. Właściwie każda odsłona to jakaś część odpowiednika kobiecej zawiłości, tak bardzo szarpiącej emocje i niewyrażalnej w żaden sposób. Dolina Narwi bywa piękna i groźna, zmienna, emocjonalna wrażliwa. To matka kochająca, tuląca i jednocześnie niszczycielka, monarchini i kobieta (nomen omen) moderny – fascynująca, groźna, zmieniająca, a świat, który tworzy…. No właśnie, tworzy świat, TEN niepowtarzalny świat! To część większej całości i ogromna całość w częściach zgoła namacalna filozofia. Czasem świat określony, innym razem nie do ogarnięcia, oparty o dratwy korytarzy rzecznych pętli się niczym mityczny labirynt Midasa. Królowa - Rzeka płynie wieloma korytami, które rozdzielają się i łączą, podążają w rożnych kierunkach, krzyżują, czasem kończą ślepo w ścianie roślinności, tworząc unikalny, widoczny z lotu ptaka, system ścieżek narwiańskich, z mozaikowym układem rozlewisk, siedlisk lądowych i bagiennych. Narew i jej zawiłości jest więc niewątpliwie fantazmatem kobiety i kiedy przyglądam się ogromowi siły jaki niesie, dźwięczą mi w głowie słowa Marii Janion: „…Archetyp kobiecej twórczości jako tajemnicy, magii, kreacji alternatywnej rzeczywistości poprzez czary”. Narew daje wybór, to ona była pierwsza, jest archetypem, podstawą. Alternatywną rzeczywistość dla tej przyrodniczej wytworzyła ludzka kreacja i praca. Świat pędzi, i tak dziwnie potoczyły się jego losy, że to co archetypiczne uważamy za alternatywne, a to co w zasadzie jest zastępcze, te nasze ludzkie landszafty, wydają się być naszym naturalnym środowiskiem. Wyręczyliśmy (zupełnie niepotrzebnie) matkę naturę, odarliśmy się z tej magii i tajemnicy, o której pisze Maria Janion, uparliśmy się, my ludzie, że kobieca wrażliwość zapisana w przyrodzie jest nam do niczego nie potrzebna. Brniemy więc przez wieki żyjąc w opozycji: nasza kultura kontra matka natura, tworząc miraże i gubiąc się w zakamarkach swojej duszy, zamiast dać się przytulić i stwarzać naturze. Mimo wszystko natura niezmiennie tworzy, tworzy ludzi, inną rzeczywistość będąc w swojej kreatywności właśnie taką jaką opisuje Janion, a Narew? Będąc manifestacją władzy przyrody, jak kobieta, staje się w tym tworzonym przez nią świecie, znakiem i wartością, szczególnie z uwagi na swe walory naturalne, które prowokują do odnajdywania siebie i prawdy. Szukając dowodu jej siły, zmienności i kreowania wciąż nowych pejzaży prowokujących ludzkiego ducha wystarczy przyjrzeć się wiosennym zachowaniem tej „Pani”, która tuż po zejściu śniegów nie jest skomplikowanym systemem korytarzy, prezentuje się najpiękniej jak potrafi i staje się niezwykłym zjawiskiem utrzymującym się wiele tygodni, wielkim narwiańskim „morzem”. Mistrzowska kreacja świata i wartość sama w sobie. ( c.d)
Ilość stron całości - 13.
3. Wyróżnienie, w konkursie Teatru Dramatycznego w Białymstoku i Ministersta Kultury i Nauki, tekst: "Wspomnienia nie do podrobienia" - zbiór 7 opowiadań o mieście opracowanych na podstawie wywiadu z rodowitą mieszkanką Białegostoku.
http://www.wspomnienianiedopodrobienia.com/#!home/c17u2
Tytuł zbioru: Opowieści Babci Stasi. Siedem prawdziwych opowiadań o Białymstoku.
(fragment z opowiadania Lusia, Jadzia i pierścionek)
(....)przyszedł czas radości, po 1945 roku Jadzia wyszła za mąż za Henryka, bo wrócił, a ona była wtedy po trzydziestce. Wojna przerwała im normalny tryb, nie mieli mieszkania, pieniędzy na ślub i wesele. Wcześniej nie mieli pewności czy Henryk wróci, bo jak się zaczęła wojna w 1939 roku to był internowany do obozu na Węgrzech. O tyle dobrze, że miał prawo do pisania listów, jeden na jakiś okres mógł wysłać. Wrócił rok po wojnie i pobrali się w 1946. Dlatego tak późno przyjechał, bo musiał posiadać jakieś papiery, dokumenty, przecież nie wyszedł z obozu i nie poszedł ot tak. Więc musiał czekać rok, aż ich zdemobilizują i zorganizują im powrót. Partiami zaczęli wysyłać ich do poszczególnych państw, ale niepewność przez siedem lat była na każdym miejscu, wszystko mogło się zdarzyć, różnie bywało. Ona też tutaj mogła zginąć, bombardowania były. W 1947 roku urodził się im Romek, a potem przyszła na świat Hania. Wiem tylko, że Jadzia całe życie ten zaręczynowy pierścionek nosiła i nie zdejmowała go z palca, calutkie życie. Ładny ten pierścionek był, taki z jasnozielonym kamieniem, prześwitującym, jak opal, polaryzujący. Oczko było dosyć duże, kwadratowy kształt. To był bardzo ładny pierścionek i szedł jeszcze taki „wianuszek” dookoła tego kamienia. Tego pierścionka nie zdejmowała Jadzia prawie do śmierci. Jej córka, Hania chciała wcześniej ten pierścionek przejąć, ale Jadzia zdjęła go dopiero rok przez śmiercią, obrączki już nie nosiła dawno, bo maż zmarł dużo lat wcześniej, ale pierścionek zaręczynowy oddała córce dopiero rok przed swoją śmiercią.
(fragment z opowiadania Gala i Komandir)
(...)Kiedy Gala pracowała u Żukowskich, to Komandir Iwan Ganenko te trzy lata spędził na froncie i nie było od niego żadnej wiadomości, nie wiadomo było, czy żyje, czy jest zdrowy. Kiedy w 1944 roku, w lipcu wyzwolili Białystok to Rosjanie wydali informację, żeby Ci ich krajanie, którzy żyją na ziemi polskiej składali dokumenty do organizacji repatriacyjnej o powrót do domu. Gala od razu zapaliła się, że ona pojedzie na rodzinu, do Bobrujska. Pamiętam ojciec mówił: Gala, poczekaj trochę, może Iwan się odezwie. Ona myślała, że skoro trzy lata nie było żadnego kontaktu, to zginał. Jak j tylko wyzwolili nasze miasto, to Gala pod koniec lata załatwiła wszystkie papiery repatriacyjne i 15 września pojechała do Bobrujska. Iwan już wtedy stacjonował w Białej Podlaskiej, wybłagał swojego pułkownika, żeby pozwolił mu odwiedzić żonę w Białymstoku i przyjechał… dosłownie na początku października 1944 roku. Przyjechał i pyta: Kuda Gala i Ninoczka? A mój ojciec ręce załamał i mówi: Na rodzinu pojechała.
Iwan wtedy w nerwach zaczął mówić: Ot dura, pojechała poczemy ona pojechała, Boże. Komandir wiedział, że wybiera się jeszcze na Berlin i prosił ojca: Jeśli Gala do Was budziet kakoj pismo słać, to skazycie szto ja żyw i na Berlin idziom. Ojciec obiecał mu to i też prosił: Iwan napiszycie, jak pierieżywiotie, to napiszcie.
Rozminęli się o dwa tygodnie….
Po wojnie ani ona, ani on nie odezwali się już do nas i nie wiadomo , co się z nimi stało. On mógł zginąć, a ona, pewnie wywieziona była do łagru, bo wszyscy Rosjanie, którzy wracali do domów byli traktowani jak dezerterzy i skazywani na dziesięć lat pracy w łagrze. Stalin wydał taki rozkaz. Może ta mała Nina przeżyła, bo dzieci odłączano od matek i umieszczano w domach dziecka, a Gala… Ona była delikatna, a w łagrze harówka była nie wąska, głodówka okrutna, choroby, a jeszcze jej dziecko odebrali.. mogła nie przetrwać. I tak nie wiadomo co się stało z Galą i Komandirem Ganienko.